Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T4.djvu/062

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Były na niebie zaćmione
Jęcząc tak jak męczennice!
Więc że teraz te kaplice        400
Opuścilibyśmy tajnie?
Oddawszy na stodoły i stajnie?
Albo, czego ten Maur łaknie,
Na Mahometa meszkity? –
Gdy to mówię – tchu mi braknie!        405
Gdy myślę – stoję jak wryty;
Język mi w ustach kościeje,
Włosy wstają, pot się leje,
I drży całe moje ciało!
Bo choć to nieraz bywało        410
Że jaka stajnia uboga
Ugościła Pana Boga.
I dała mu sen w swoim żłobie —
Lecz meszkity?! Boże Panie!
Ach toby na naszym grobie        415
Napisano: tu Chrześcjanie,
Przewrotnym podobni Panom,
Wygnali Boga z kościołów,
Boga i Jego Aniołów,
I oddali je szatanom!        420
I byłożby sprawiedliwie?
Azebyśmy Boże gmachy
Gdzie my stoim jak szyldwachy,
Mając cały świat pod nami
W zatrwożeniu i podziwie;        425
Teraz otwierali sami,
Wpuszczając tam nasze wrogi?
Ażeby ten lud ubogi,
Chrześcijański a gorący:
Z miasta wychodził płaczący,        430
Z dobytkiem, z całą rodziną:
A my, na te łzy co płyną
Patrzalibyśmy gnąc szpady?
Aby osadnik, nie rady
Zmieniał wiarę dla majątku?        435
Aby tam Arab, dzieciątku
Urodzonemu bez winy,