Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T4.djvu/045

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I stańmy oba na czele szwadronów,
I umierajmy mój bracie za wiarę.

Wchodzi DON ŻUAN.
DON ŻUAN.

Złe lądowanie jest wszystkiemu winą.        255

DON FERNAND.

Nie czas się teraz zatrudniać przyczyną
Złego... gdy zewsząd wróg i krew i jęki...
Do poratunku trzeba użyć ręki
Przeciwko siłom Tangieru i Fezu.
Za mną! – W twe Imię Przenajświętszy Jezu!        260
Za mną!

Wychodzą wszyscy, z drugiéj zaś strony na pustą scenę wchodzi BRYTASZ.
BRYTASZ.

Otóż i śmierć! otóż i sztuka !
Pięknie ten rycerz swojém hasłem puka
W bramy niebieskie; klucze przenajświętsze
Pewnie otworzą mu te wielkie gmachy,
Gdzie święty mieszka aż na siodmém piętrze.        265
Co do mnie, czuję nieśmiertelne strachy,
Które mi sercem jak djably szamocą.
Rozmyślam na co my tutaj i poco?
A z rozmyślania to wynika mego
Że odtąd mam się już za umarłego.        270

Pada na ziemię i udaje zabitego. Wchodzi DON HENRYK w pojedynku z MAUREM.
MAUR.

Kto się broni tak uparty?
Szabla moja, piorun żywy,
Który spada aż ze sfery czwartéj.

DON HENRYK. (Depcąc Brytasza.)

Choć co krok, ja nieszczęśliwy
Chrześcijańskie depcę ciała;        275
Reka moja nie omdlała,
Nie straciłem mocy w duchu.
Jeśli ja piorun? ty trup. – Ty piorun? ja skała.

(Wychodzą z Maurem bijąc się.)