Przejdź do zawartości

Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/459

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się pan poważyłeś. Niech pana nie obraża to wyrażenie, którego sam użyłeś.
— To prawda, że uczyniłem to z wielkiej, najszczerszej życzliwości, jaką do pani czuję, bo pragnąłbym widzieć panią zawsze na tym poziomie doskonałości, który jest pani wrodzony, bo... ale nie wiem, czy wolno mi mówić dalej.
— Nie, panie! nie! — przerwała mu Bella z wielką żywością, — już i tak pan sobie za dużo pozwala i gdyby pan miał choć trochę szlachetności, nie rzekłbyś pan już ani słowa.
Rokesmith spojrzał na dumną, rozpłomienioną twarzyczkę, na usta purpurowe, rozchylone od przyśpieszonego oddechu, od którego drżały też lekko czarne loki, opadające na odsłoniętą szyjkę i zamilkł. Cóż innego mógł uczynić. Ale teraz Bella zaczęła mówić, jakby zdobywając się na bohaterski wysiłek, który ją nie mało kosztował.
— Owszem, — rzekła — może się i dobrze składa, że mogę z panem pomówić. Myślałam o tem cały wieczór, i proszę pana, sama go proszę o chwilkę rozmowy.
Patrzył na nią w milczeniu, Bella zaś odwróciła jeszcze parę razy główkę, jakby nie mogąc się zdobyć na stanowcze słowa, a wreszcie rzekła z determinacyą.
— Pan wie, jakie jest moje położenie w tym domu, prócz tego, pan zna moją rodzinę i wie pan bardzo dobrze, że nie mam nikogo, ktoby chciał stanąć w mojej obronie. Muszę się też sama bronić.
— Przedemną?