Przejdź do zawartości

Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a nas zostawiał na ulicy. Siadaliśmy na progu naszym lub na progu sąsiadów, na schodach. Byłeś trochę ciężki, Karolku, a ja nosiłam cię owiniętego matczyną chustką. Matki już nie było, byłeś małym sierotką.
— O nie mów tego, Lizo, miałem ciebie, a byłaś mi prawie matką.
— Czasem chodziliśmy nad wodę. A gdy nas sen zmorzył, zasypialiśmy razem. Czasem było nam głodno, czasem straszno, ale przedewszystkiem i najczęściej bywało nam zimno. Za to, gdy ojciec powrócił i wpuścił nas do mieszkania, co za radość dla nas, że możemy wygrzać się przy ogniu. Widzę siebie jeszcze siedzącą przy ojcu, który pali fajkę, zdjąwszy mi wprzód trzewiki, które suszą się przy ogniu. Ojciec był zawsze dla mnie dobry, to też kocham go z całego serca.
— Za to mnie bił.
— To już minęło, Karolku. A czy wiesz, że, patrząc tak w ogień, widuję także czasem przyszłość.
— To ciekawsze.
— Siebie widzę wciąż przy ojcu. Zostanę przy nim, a może przyjdzie czas, gdy wejdzie na inną drogę i porzuci to swoje rzemiosło, to okropne odzieranie trupów.
Mówiąc to, Liza zakryła twarz rękami,
— Zostaniemy przecież z sobą — mówiła dalej, — bo my z nim kochamy się, ale ty, Karolku,
— Cóż się ze mną stanie? — pytał chłopak. — Czy widzisz moją przyszłość?