Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się cudakom, między którymi poznał kilku dziedziców sąsiednich wiosek.
— Musi jadą na zabawę do naszego pana — dodał po chwili. — Ale co chwaty, to chwaty i dobre panowie!... Żeby w nich nie wstąpiło, stojałbym tu do rana.
Tymczasem ze szczytu wołano:
— Damy boją się jechać pod górę...
— Niech wysiądą, przeprowadzimy je piechotą.
I cała gromada znowu pobiegła na szczyt.
— Sanki nie przejadą tędy...
— Dlaczego nie przejadą? — wołał jakiś młodzieńczy głos. — Antoni, ruszaj!...
— Nie dam rady, jaśnie panie...
— Więc precz z kozła, błaźnie! Sam pojadę, kiedy się boisz...
Po chwili gwałtownie zabrzęczały dzwonki i ze szczytu wzgórza, jak wicher, przemknęły parokonne saneczki, tuż około Owczarza. Chłop aż przeżegnał się.
Na szczycie znów zawołano:
— Andrzej! jedź...
— Stój, hrabio!...
— Nie narażaj się pan...
— Ruszaj!...
Drugie sanie przeleciały jak burza.
— Brawo!...
— Zuchy!...
— Ruszaj, Jacenty!...
Tym razem popędziło z góry, na łeb na szyję, aż dwoje sanek obok siebie. W każdej siedział furman i pan.
Szalone wyścigi o tyle wytarły śliską drogę, że inne sanie, uwolnione od pasażerów, mogły wjechać i zjechać bez niebezpieczeństwa, co też zrobiły z należytą ostrożnością.
— Idźmy już!... — zawołano z góry.
— Każdy poda rękę damie...
— Poloneza...