Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jedź na złamanie karku!...
— Hej tam!... nie warjujcie!...
— Zatrzymaj sanie... Ja wysiadam!...
— Wal naprzód!...
— Jezus Marja!
— Muzyka nie rozsypała się jeszcze?
— Jeszcze nie, ale się rozsypie!...
— Ho, la, la!...
Teraz Owczarz poznał, że to cwałuje sznur sani, wielkich i małych, czterokonnych i parokonnych, którym towarzyszyło kilku ludzi, jadących wierzchem, z pochodniami. Blask ich wśród ciemnej nocy i marznącej mgły wywoływał dziwny efekt. Zdawało się, że ów orszak przez okrągłą bramę, oświetloną czerwonym ogniem, wyjeżdża z jakiejś otchłani, której nigdy nie może opuścić.
A kulig wciąż pędził galopem, krzycząc, gwiżdżąc, śpiewając, strzelając z batów, choć droga była pełna zatok. Nagle stanął, tuż przy saniach Owczarza.
— Hej! co tam?
— Stać!... Jakiś wóz zawalił nam drogę...
— Kto to?
— Chłop z drzewem.
— Ustąp, psubracie!...
— Nie ustąpi, bo konie nie uciągną...
— Zepchnąć go w rów!...
— Dajcie spokój!... Lepiej przenieśmy go!...
— Brawo! przenieśmy chłopa!... Z sani, panowie!...
I nim się Owczarz opamiętał, otoczył go rój panów, w maskach, piórach, bogatych strojach, z szablami, miotłami i gitarami w rękach. Jedni chwycili jego sanie z drzewem, drudzy jego samego, wepchnęli ich na szczyt niebezpiecznego wzgórza, sprowadzili na dół i postawili w takiem miejscu, skąd już mógł wrócić do domu bez wielkich trudów.
— O la Boga! — szeptał zdumiony Maciek, przypatrując