Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szczęściem z drugiego końca korytarza nadbiegła panna Howard, w białym penjuarze, z rozpuszczonemi płowemi włosami i roztrąciwszy zebranych, schwyciła Madzię za rękę:
— Chodź pani do mnie — rzekła. — A wy — dodała surowo — na swoje miejsca!... Ja zastępuję przełożoną i, gdy będzie potrzeba, dam objaśnienia.
W pokoju panny Klary Madzia upadła na krzesło i przymknęła oczy. Jej też zdawało się, że ściany wyginają się, a podłoga drży pod nogami.
— No i cóż ta nieszczęśliwa?... Gdzież ona jest?... — zaczęła zniżonym głosem panna Howard.
— Pani Latter wyjechała...
— Tylko mi pani tego nie mów, panno Magdaleno.
— Ależ z pewnością wyjechała.
— Dokąd?...
— Czy ja wiem?... Zapewne do Częstochowy, ale za parę dni wróci.
Panna Howard zastanowiła się.
— To być nie może, ona jest w Warszawie. A ponieważ rozumiem, dlaczego opuściła pensję, ponieważ ja jedna mogę ją skłonić do powrotu...
— Pani?... — spytała Madzia.
Panna Howard stanęła na środku pokoju w pozie dramatycznej.
— Posłuchaj, pani — mówiła głębszym niż zwykle kontraltem, wznosząc oczy na wysokość oberlichtu. — Kiedy te smarkate zbuntowały się dziś z powodu zupy kartoflanej, poszłam do pani Latter i chciałam ją rozbudzić z apatji... Była rozdrażniona, posprzeczałyśmy się, a ja powiedziałam jej, że opuszczam pensję i nie wrócę, dopóki — ona tu będzie... Teraz pojmujesz?... Pani Latter znalazła się wobec jednej z dwu alternatyw: albo mnie przeprosić, albo usunąć się z pensji. No, i wybrała to drugie, szalona, lecz dumna kobieta...