Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I pan na to nic?...
Świrski z krzesłem odwrócił się do niego.
— A cóż ja mogę poradzić?... — odparł zdumiony.
— Bardzo wiele... — mówił Klemens. — W naszej okolicy, zresztą w całym kraju, tworzy się związek samoobrony wszystkich ludzi uczciwych i Polaków... Pan, ze swoją odwagą, zdolnościami... pan mógłby oddać wielkie usługi... Pan mógłby stanąć tymczasem na czele organizacji naszego powiatu, a później i czegoś więcej... Zabity sekretarz wielkie w panu pokładał nadzieje, więc mnie zdaje się, że tylko pan mógłby go pomścić...
Świrski oparł łokieć na biurku i twarz zasłonił dłonią.
— Wiemy — ciągnął Klemens — że ma pan dzielnych kolegów... ma pan stronników po wsiach i miastach... ma pan broń... Co się tyczy pieniędzy, te złożymy, dodamy panu ludzi pewnych, a i broń znajdzie się... Byle jak najprędzej i najenergiczniej wziąć się do tępienia tej kanalji...
— Jakiej?... — spytał nagle Świrski.
— Rozumie się: bandytów i agitatorów... Mamy ślady, że poza jednymi i poza drugimi chowa się ktoś trzeci...
Świrski oparł się plecami o poręcz krzesła i obie dłonie położył na krawędzi stołu.
— Nie rozumiem mojej roli w tej sprawie — rzekł.
— To przecież bardzo łatwo... Naprzód — trzeba ich wyśledzić... — odparł Klemens.
— Aha!...
— A potem wytępić...
— O!... Czyli, naprzód być szpiegiem, a następnie katem?... — zapytał Świrski.
Pan Klemens rzucił się na krześle.
— Proszę pana, służba dla kraju bywa niekiedy ciężka... — rzekł.
— Wiem, ale do takiej — ja się nie nadaję... Niech pan