Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miała zakończyć się tragicznie. Irytowałem się tylko zapasową karetą, którą mój przyjaciel ciągnął za nami na plac.
Bądź co bądź, około południa znaleźliśmy się wszyscy na polu walki, w pewnym zamiejskim parku.
Ukłoniliśmy się naszym przeciwnikom, oni nam, i spojrzałem po fizjognomjach. Steinberg sapał jak byk, Biedrzyński był blady i co chwilę biegał między drzewa; ja zaś (mówię to bez przechwałek) czułem się zupełnie spokojnym. Spokój ten przeszedł nawet w dziwną apatją, gdym usłyszał stukanie nabijanych pistoletów.
Świadkowie wybrali plac na łączce, otoczonej gęstemi drzewami. Wymierzyli odległość i na barjerze z mojej strony wbili w ziemię murzynka. Był on zwrócony twarzą do mnie, i teraz dopiero spostrzegłem, że mu wypadło jedno oko...
„Gdzie mogło podziać się to oko?“ — myślałem.
Postawiono nas na metach, dano w ręce pistolety, i stary major zaczął coś mruczeć pod nosem. Ale co? — nie rozumiałem.
„Gdzie mój murzynek podział oko?“ — snuło mi się po głowie.
W tej chwili przybiegł do mnie Teofil.
— Nie strzelaj za pierwszym razem. Na barjerze zaproponujemy zgodę — szepnął.
— Wszystko mi jedno.
— Baczność! — odezwał się sekundant Steinberga zakatarzonym głosem. I po chwili dodał:
— Drugi strzał w dziesięć sekund po pierwszym... Panowie awansują... Marsz!...
Machinalnie ruszyłem z miejsca, lecz spojrzawszy na mego murzynka, nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu. Hultaj miał taką minę, jakby, przymrużywszy jedno oko, celował do mnie z błazeńskiemi grymasami.
W tej chwili usłyszałem przykry świst koło ucha. Podnio-