Strona:PL Artur Oppman - Moja Warszawa.djvu/011

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dostojnie panuje nad brzegiem odwieczna baszta Panny Marji. Ale to nie dosyć, że podziwiasz piękno tego obrazu, które uderzyło cię po raz pierwszy. Zajrzyj duchem przez te okienka, gdzie tak uroczo odbija się zorza wieczorna, a zobaczysz może ludzi i sprawy, jakich już dziś niewiele kołacze się po świecie. Zobaczysz krzyżyk, wiszący nad drzwiami, aby błogosławił pokoikom skromnym i ich prostodusznym mieszkańcom; zobaczysz na ścianach wyblakłe fotografje i stare dagerotypy, a pomiędzy niemi krepą oddawna osłonięte i uczczone świeżą kwiecia wiązanką wizerunki tych, którzy śpią w zapomnianych mogiłach, po borach i lasach, albo w lodowatej pustyni Sybiru.
A może tam, w kącie, w głębokim uszatym, wolterowskim fotelu siedzi jeszcze staruszka ciotka, stara panna, wyschła i żółta, jak gromnica, z zaczesanemi w nioby srebrnemi włosami — i patrzy w stronę fotografji — w krepie i w kwiatach.
Stara panna, dziwaczka, śmieszna dla otoczenia, patrzy, różaniec trzyma w drżących dłoniach i, korzystając z samotności i z wieczornej ciszy, szepce: wieczne odpocznienie...
Już nie płacze: już zapomniała płakać. Śmieszna stara panna — wierna do śmierci...

Jak pamięta — jak dobrze pamięta!
Jak jest przy niej i zawsze i wszędzie,
Gdy jej szeptał: „Moja... moja święta...
Pomyśl o mnie — gdy mnie już nie będzie...“