Strona:PL Aleksander Humboldt - Podróż po rzece Orinoko.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tego gęstwą, tak by Indjanie mogli wyrąbać siekierami przestrzeń potrzebną dla kilkunastu ludzi na obóz. O nocowaniu w pirodze mowy nie było. Dręczące nas za dnia moskity pokrywały wieczór warstwą toldo, czyli dach z liści palmowych, słoniący nas od deszczu. Popuchły nam ręce i twarze. Dumny ze swych moskitów u katarakt pater Zea musiał przyznać, że nigdzie tak złośliwych niema owadów jak na Kasikuiare. Pośrodku gęstwy leśnej trudno nam było wielce o drzewo opałowe, gdyż wszystko jest tu tak soczyste, że się nie chce palić. W braku stałych brzegów, nie mieliśmy też suszu „ugotowanego w słońcu“, jak mówią Indjanie. Ognia potrzebowaliśmy właśnie dla ochrony przed zwierzętami, a szczędziliśmy go na przyrządzenie potraw, korzystając z resztek zapasów naszych.
Ośmnastego maja dotarliśmy do miejsca gdzie na brzegu stały dzikie kokosowce. Deszcz lał, ale ljany tworzyły wcale dobry dach, który Indjanie uszczelnili jeszcze pędami helikonji i muzacei. Ogniska oświetlały pnie sześćdziesięcio stopowej wysokości, i festony, okrytych kwiatami ljanów, a dym wił się wskroś nich, co tworzyło przepyszny obraz. Trudno było jednak korzystać z wypoczynku, gdyż za każdym oddechem wciągaliśmy w usta fale moskitów.
Podczas ostatniego noclegu przydarzyło nam się coś, co zaznaczam dla zobrazowania podróży naszej przez te dzikie kraje. Ledwośmy rozłożyli obóz, rozległ się z kępy pobliskich drzew wrzask jaguara. W gęstwie tej żyją jeno zwierzęta mogące łazić po drzewach, a więc wszelkie rodzaje kotów, czwororęki, wiwery i t. p. Nawykli do niebezpieczeństwa i nie zwracając nań systematycznie, rzec można, uwagi niceśmy sobie z tego nie robili. Pies nasz, wiel-