Strona:PL Aleksander Humboldt - Podróż po rzece Orinoko.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i rozszerzalnej niezwykle paszczy stanowią plagę ludności. Rzuciliśmy kilka kawałków krwawego mięsa w miejsce gdzie woda była zupełnie czysta, bez śladu jakichkolwiek zwierząt. Natychmiast niemal wypłynęło stado caribów i rzuciło się na żer.
Wylądowaliśmy około południa na pustkowiu, zdala od lasu. Towarzysze nasi wyciągnęli łódź na ląd i zabrali się do przyrządzania posiłku, ja zaś ruszyłem brzegiem, chcąc się przypatrzeć grupie śpiących w słońcu krokodylów. Małe, śnieżno-białe czaple biegały im po grzbietach, głowie, a nawet właziły do otwartych paszcz. Były zielonawe i pokryte błotem, tak że można je było wziąć za odlewy spiżowe. Spacer ten omal mnie nie pozbawił życia. Zapatrzony w rzekę przystanąłem, by podnieść kawałek łyszczyku, gdy nagle ujrzałem świeży trop jaguara, tak łatwy do rozpoznania. Obejrzawszy się zobaczyłem w odległości jakichś 80 kroków ogromną bestję leżącą pod drzewem, w gąszczu. Nie widziałem dotąd tak wielkiego zwierza z rodziny tygrysów.
Przerażony wielce nie zapomniałem jednak o naukach pewnego Indjanina, który mi powiedział jak się należy zachować w takim wypadku. Poszedłem dalej powolnym krokiem, nie ruszając rękami. Przekonałem się niebawem, że cała uwaga zwierza skierowana była na stado tapirów, przepływających rzekę. Po dobrej chwili zawróciłem ku brzegowi, opisując duże koło. Ciągle miałem ochotę obejrzeć się, czy jaguar idzie za mną. Na szczęście uległem tej pokusie dopiero w znacznej odległości i spostrzegłem, że jaguar został na miejscu. Widocznie te wielkie koty z pstrą sierścią tak są tutaj nasycone tapirami, świńmi piżmowemi i jeleniami, że nie biorą