Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pod jednem z drzew tych stał Maksymiljan, ze wzrokiem utkwionym w mogiły.
Od pierwszego rzutu oka poznać było można, że boleść młodzieńca graniczyła z obłędem.
— Maksymiljanie — rzekł do niego hrabia — nie w groby patrzeć należy, lecz w niebo!
Morrel słowa te przyjął milczeniem.
— Maksymiljanie — mówił dalej Monte Christo — w drodze z Paryża mówiłeś mi, iż pragnąłbyś zatrzymać się w Marsylji. Czy nieprzerwanie trwasz w tym zamiarze?
— Przestałem mieć pragnienia, mój hrabio. Mam jedynie wrażenie, iż oczekiwanie przyobiecanej mi chwili w mem mieście rodzinnem byłoby mniej ciężkie dla mnie, aniżeli gdziekolwiek indziej.
— A więc niech się stanie twa wola. Ja jednak muszę opuścić Marsylję, to też odjeżdżam, zabierając ze sobą twe słowo.
— Hrabio, miej litość! Przytłacza mnie cierpienie, jestem bardzo nieszczęśliwy.
— Znałem człowieka bardziej nieszczęśliwego.
— Niepodobieństwo! Czy może być człowiek bardziej nieszczęśliwy, jak ten, który utracił jedyne swe ukochanie?
— Posłuchaj, Morrelu! — odpowiedział hrabia — i zastanów się nad tem, co ci powiem. Znałem człowieka, który wszystkie swe nadzieje, swe szczęście całe — złożył w jednem sercu, sercu kobiety.
Był to człowiek młody, mający starego ojca, którego kochał nad życie; miał on jeszcze narzeczoną, która ubóstwiał, a która miał nakoniec zaślubić, po latach oczekiwania. Wtem kaprys losu, który uprawomacniał zaprawdę do zwątpienia w dobroć i sprawiedliwość Boga, pozbawił człowieka tego swobody, widoku słońca, morza i nieba, pozbawił go za jednym zamachem jeszcze ojca i kochanki i wtrącił go na samo dno więziennych lochów.
— Oh!... z więzienia wyjść zawsze można, za tydzień, za miesiąc, za rok wreszcie...