Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/075

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Monte Christo wsparł czoło na dłoni i wpadł w głęboką zadumę.
Co się działo w jego głowie, ciężarnej straszliwemi tajemnicami?
Co anioł jasności, czy też duch mroków i ciemności szeptał temu nieubłaganemu, a litościwemu jednocześnie umysłowi?... Któż mógł wiedzieć. Jeden Bóg chyba!
Nakoniec Monte Christo zdjął dłonie z oczu, które znów dały się widzieć: jasne, czyste, spokojne. Powziął już decyzję, już wiedział, co i jak czynić.
— Maksymiljanie, udasz się natychmiast do swego domu i w nim pozostaniesz, aż cię zawezwę.
— Boże miłościwy — zawołał Morrel. — Przerażasz mnie swą zimną krwią, swym spokojem, hrabio.
— Ja wiele mogę, przyjacielu — odpowiedział Monte Christo, głosem cichym i pełnym słodkiej melancholji. — A teraz idź. Muszę być sam, z myślami memi.
Od hrabiego biła taka siła i moc nieprzeparta, iż Morrel bez słowa uścisnął jedynie rękę hrabiego i wyszedł.
De Villefort przybył tymczasem do Walentyny z doktorem.
Ten ostatni, gdy tylko wszedł, z troskliwością ojca zaczął badać stan chorej, nakoniec rzekł:
— Żyje jeszcze... i to bardzo mnie dziwi. Zakrawa to na cud, zaprawdę.
— Ale czy żyć będzie? — zapytał ojciec.
— Będzie, bo żyje.
W tej chwili wzrok doktora spotkał się ze spojrzeniem Noirtiera.
Oko paralityka gorzało tak bezmierną radością, a raczej triumfem, iż nie mogło to nie zwrócić uwagi lekarza. Pomyślał przez chwilę, a następnie rzekł do Villeforta:
— Zechciej, mój drogi, zawołać pokojową Walentyny.
Villefort, posłuszny temu rozkazowi, wybiegł natychmiast. Wtedy doktór podszedł do Noirtiera.
— Pan masz mi coś do powiedzenia? Nieprawdaż?
Starzec dał znak potwierdzenia.