Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dnak zawsze niedostateczne. Ale biblioteka jego jakoś nie zwiększyła się. Mieściła się na razie w trzech kuferkach i owe niewielkie kuferki ksiądz Juliusz odmykał ciągle z niecierpliwością i zamykał napowrót z pomrukiem wściekłości, sprawdziwszy naocznie szczupłą ich zawartość. Trudna rada. Pensyjka jego chuda była, a i to co dostawał co miesiąc z domu nie wynosiło wiele. Zamienił na gotówkę wszystko co posiadał, odmawiał sobie rzeczy koniecznych, chodził w sutannie poplamionej, obdartej, w kapeluszu zjeżonym i dziurawych trzewikach, które jak karpie szczęki rozwierały się z przodu. Niestety wszystko co tylko mógł zaoszczędzić dawało razem wcale nie pokaźną sumę. Zadłużał się więc z każdym dniem bardziej, kupując książki na raty, abonując się na rozliczne publikacye, co pożerało naprzód wielomiesięczne jego dochody. Złościło go to zwłaszcza, że widział dokoła księży, otrzymujących hojne podarki, napychanych wprost pieniędzmi przez miejskie dewotki. Nie mógł myśleć inaczej jak z dziką zazdrością o wikaryuszu generalnym, któremu pobożne damy haftowały stuły, komże, poduszki, ornaty, bieliznę stołową wtykając prócz tego dyskretnie w pewnych dniach roku obfite ofiary na biednych zmyślonych i różne niejasne, dobroczynne cele. On tylko nigdy nie dostał ani pudelka zapałek ani dwa sous. Chudy jak szkielet, brudny jak żebrak, spoglądać musiał z zawiścią w sercu na