Strona:Martwe dusze.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wego, który o mało aż do ziemi się pod nim nie ugiął.
— Teraz już pójdą, wołali włościanie.
— Dobrze go, dobrze knutem, co się tak kurczy, jak komar!
Ale spostrzegłszy, że i to nie pomaga, stryj Mitia i stryj Minia siedli oba na dyszlowe, a na przyprzężonego wsadzili Andruszę. Nakoniec furman zniecierpliwiony, spędził ze swoich koni i stryja Mitię i stryja Minię, i dobrze zrobił, bo konie tak spotniały, jakby bez wytchnienia przeleciały całą stacyą. Pozwolił im chwilę wytchnąć, poczém same ruszyły.
Podczas wszystkich tych korowodów Cziczików patrzał nieustannie na młodą nieznajomą, — Chciał kilka razy spróbować do niéj zagadać, ale mu jakoś nie szło.
Tymczasem damy odjechały; śliczna główka z delikatnemi rysami twarzy i wiotką kibicią znikła jak widmo jakie i znowu została tylko droga, bryczka, trójka znajomych czytelnikowi koni, Selifan, Cziczików, płaszczyzna i pustki otaczających pól. Wszędzie w życiu między czerstwemi lub chorobliwo blademi, nieporządnemi i zapleśniałemi szczeblami niższego społeczeństwa, albo wśród jednostajnych chłodniejszych i nudno porządnych wyższych sfer — wszędzie choć raz spotka czło-