Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



V.

Z pomocą karty geograficznej odnalazł Croy-Dülmen miejscowość Braniszcze.
Była to duża wieś o dziesięć wiorst od kolei żelaznej, przerznięta szosą i posiadająca pocztę, telegraf, doktora, aptekę, szkółkę i oberżę „Pod smokiem“.
Do owej tedy oberży, w ulewny deszcz, odkrytą karjolką bez resorów, zajechał pewnego wieczora panicz berliński z nieodłącznym Urbanem, obadwa zziębnięci, potłuczeni i w szkaradnych humorach. Lokaj przez uszanowanie milczał, hrabia klął. Istotnie, ciężka to była wyprawa.
Blichtr niemiecki ginął o parę kroków za plantem kolei, — dalej leżał kraj obcy, nieprzyjaźni ludzie, nieznane stosunki, niezrozumiały język.
Zaborcy skaleczyli mowę miejscową, a nie nauczyli swojej, — z tego utworzył się żargon, którego ani rodowity Niemiec, ani Polak z innych stron nie potrafiłby zrozumieć. Był to bigos słowiańsko-germański, przeraźliwy!
W oberży gospodarz powitał dostojnego gościa tysiącem ukłonów; należał do jakiejś nieokreślonej rasy, wyrażał się jak krowa po hiszpańsku.
— To dopiero metys polsko-pruski! — pomyślał Wentzel pogardliwe.