Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Że też pani wytrzymała takie nauki! Sama wśród mężczyzn! Mój Boże! Mnie krew stygnie, gdy o tem pomyślę. Powiadają, że oni tam żadnej delikatności dla kobiet nie mają i jest się wciąż narażoną na najgorsze obejście.
— To przesada. Coprawda, ja bywałam zajęta tylko swoją nauką i nie myślałam o niczem innem, nawet o niebezpieczeństwie od mężczyzn. Delikatności też od nich nie wyglądałam ani opieki. No, i nikt mnie nie zaczepił.
Westchnęła pani Klara.
— Gdy zostałam sierotą, marzyłam też o pracy samodzielnej. O, jakże była gorzka i ciernista! Bóg mnie nareszcie doprowadził do bezpiecznego portu. Mąż mój wprawdzie nie jest z naszego stanu, ale potrafił mnie poznać i zrozumieć, więc mu wiele wybaczam. Zresztą, gdy zostałam matką, dla dziecka zrobiłam ofiarę z moich tradycyj.
Stasia zagryzła usta i odwróciła twarz, po której uśmiech latał. Ozierska, szczęściem, wybawiła ją z kłopotu dalszej rozmowy.
— Pani była w Rudzie czas dłuższy?
— Aż do zamążpójścia. Tam poznałam mego męża! Jakże zdrowie pani Skarszewskiej? Godna to osoba. Zawsze się wybieram ją odwiedzić, ale gdy się ma dziecko, nie należy się do siebie.