Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Właściciel Nadolska stał przed nim jakiś dziwnie rozjaśniony i promieniejący. Takim go nigdy nie widział starowina, więc uszczęśliwiony, objął za głowę i pocałował w czoło.
— Kwiaty prosperują, a i ja niezgorzej. Od tygodnia czekamy na ciebie, twoi oficjaliści głowę mi durzą, a ja bardzo wyglądam tych nakrapianych kamelij. Przywiozłeś je?
— A jakże! I nietylko kamelie. Przywiozłem stryjowi synowicę z Wiednia!
— Co!
— No, tak, niby, czyli żonę dla siebie.
— Cóż to nowego? — zawołał emeryt osłupiały.
— Nic nowego, stryju. Stara, nieznośna znajomość! — zabrzmiał za nim srebrny głosik.
Obejrzał się. Z pośród liści olbrzymiej paproci wyjrzała naprzód uśmiechnięta twarzyczka, potem smukła postać i już była u boku, całując serdecznie pomarszczoną dłoń.
— Hę, co to takiego! Co to znaczy? — wołał, nie mogąc przyjść do siebie.
— To znaczy, stryju, że ci sądzono nie pozbyć się mnie nigdy! — odparła, śmiejąc się. — Chyba mnie teraz obaj wspólnemi siłami wypędzicie.
— Ależ to historja! Co też do ciebie przystąpiło, Tytanku? — zawołał desperacko emeryt. — Chybaś zapomniał o naszych kwiatach? Wszakże z nich ani jednego nie zostanie w całości, gdy ta koza tu tydzień pobędzie! Ślicznieś się spisał! Było poco jeździć do Wiednia, żeby sobie takiej biedy