Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dla niego jednego pałały usta, zimne dla reszty świata, dla niego tylko biło jednem bezmiernem uczuciem serce w piersi. Podawała mu czarę miłosnego napoju, — on pił, pewien, że jej przed nim nikt ustami nie dotknął, pewien swych praw, swego szczęścia, tuląc namiętnie skarb swój w ramionach. On wygrał tyle pożądany przez Batyaniego cyzelowany puhar króla z Thule.


∗             ∗

Nie było pod słońcem szczęśliwszego człowieka, jak stary emeryt w cieplarni Nadolskiej. W pantoflach i białym fartuchu, z czarną mycką na łysej głowie, w okularach na zatabaczonym nosie, dreptał starowina wśród zieleni, gderząc bezzębnemi usty na różne robaki i glisty, wśród których znajdował się też dla kompletu niedbały urwis ogrodniczek.
Wiosenne słońce budziło śpiochów do życia. Różnobarwne hiacenty i śnieżne tuberozy napełniały wilgotną atmosferę cieplarni upajającą wonią. Ani śladu frytury i asfaltu. Emeryt uśmiechał się, stając w ekstazie to przed jednym wazonem, to przed drugim.
Znalazła się jakaś drobna szkoda; starowina wlepił nos w ten punkt i myślał, i tak był pochłonięty, że nie posłyszał kroków na schodach z salonu, i dopiero wesołe pozdrowienie obudziło go z zadumy.
— Jak się mają stryj i kwiaty?