Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kie oświetlone okna, że mógł popaść w podejrzenie policji.
Ten wielki chłopiec poczuł nagle, że obok „morza limfy“ miał łzy, co się gwałtem do oczu cisnęły, ten dorosły mężczyzna poczuł się samotnym sierotą, ten mizantrop zapragnął towarzystwa, odludek dziki i nieufny zapragnął kochania i serca czyjego, za któreby swą duszą zapłacił.
Głupi, marzyciel, ciemięga! powiedziałby słusznie trzeźwy redaktor, ale te trzy cnoty nie przeszkadzały biedakowi być najnieszczęśliwszym w tej chwili, gdy się inni weselili odświętnie. Nie miał gdzie iść, co z czasem zrobić, gdzie się przygarnąć ze swą bezmierną tęsknotą i niemożebnem marzeniem za tem, co leżało w grobie, i tem, czego dlań nie było na świecie.
Błądził tak z ulicy na ulicę i dopiero, zmęczony, głodny i smutny, jak puszczyk, przywlókł się z przyzwyczajenia do domu.
Na schodach woniała ryba i pieczywo, drzwi były szeroko otwarte i w progu stał gospodarz. Stary ustroił się od święta w odwieczny mundur jakiejś szkoły, gdzie profesorował przed półwiekiem, na łysej głowie miał czarną, jedwabną czapeczkę. Wyciągnął do wchodzącego rozwarte ramiona i ucałował serdecznie.
— Nareszcie! — zawołał. — Myślałem, że pójdziesz gdzieindziej i zostawisz mnie samego! Nie mogłem się zdecydować jeść wieczerzy! Ale co ci jest, chłopcze? takiś blady... — dodał troskliwie.
— Głowa mnie trochę boli, ale to mała rzecz.