Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Młodzieniec trącił go niedbale drewnem. O zgrozo! był to — ni mniej ni więcej — tylko ów brylantowy kolczyk, którego para miała, wedle redaktora, tkwić w nosku Heni.
Chojecki podniósł go. Złoto rozpalone sparzyło mu dłoń, ale kamień jakimś cudem był jeszcze cały. Śmiał się do niego wszystkiemi barwami tęczy, migotał jasno, jak czarne oczęta właścicielki na myśl figla i psoty, i musiał chyba jaki talizman mieć w sobie, bo aż się Chojecki uśmiechnął, nie wiadomo z jakiego powodu, chowając go troskliwie, do kieszonki w kamizelkę.
Zapewne przypomniał sobie scenę na dworcu, dlatego pono miłą i zabawną, że się wówczas pozbył ostatecznie żony.
Tymczasem schadzka tajemnicza emeryta przeciągnęła się w noc. Nie mogli skończyć próbowania wyśmienitej tabaki i pewnie kichali na potęgę.
— Może mu ona wypędzi fryturę i asfalt — pomyślał Chojecki, kładąc się spać.
Nazajutrz przypadała wigilja Bożego Narodzenia. Wszędzie ją czuć było w mieście. Z kuchni zalatywał zapach struch i ryb, po domach zapalano choinki. Tłumy zalegały targi, a gdzie niegdzie jakiś niecierpliwy ulicznik poczynał półgłosem: „W żłobie leży“.
Chojecki nie był łakomy na strucle, a czas choinki dawno już dlań minął, nawet nuta kolendy nie miała w sobie nic tak rozmarzającego, przytem był wolny od pracy na dni parę, a pomimo to, szedł jak galernik i zaglądał tak pilnie we wszyst-