Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czegóż chcesz wzamian? — powtórzył redaktor pytanie siostrzenicy, bystro patrząc w oczy młodego człowieka.
— Pieniędzy — odparł cicho, ale stanowczo.
Ten wyraz był odkryciem dla dziennikarza; zamyślił się, zmarszczył czoło, targnął brodę, znowu spojrzał na oblubieńca.
— Rozumiem. Chcesz za pięć tysięcy rubli sprzedać swą wolność osobistą. Pamiętaj, że przyjdzie może czas, gdy zechcesz się ożenić istotnie.
— Jestem za ubogi na to.
— Ja obiecuję wówczas postarać się o rozwód, zapłacę — wtrąciła bogata w pomysły oblubienica.
— Siedź cicho! — ofuknął gniewnie redaktor. — Nic nie rozumiesz i mieszasz się w nieswoje rzeczy. Czyś się dobrze nad tem namyślił, Chojecki?
— Tak, panie redaktorze i, jeśli pan pozwoli, gotów jestem stąd prosto pójść do kościoła i rozpocząć starania.
Redaktor, milcząc, przeszedł się parę razy po pokoju.
— Cóż, wujaszku, mogę wierzyć temu panu? — zawołał niecierpliwy głosik. — Tylko sekret musi być przed stryjem koniecznie! Po ślubie dopiero mu powiem i pojadę do Paryża, frrr!... nie zobaczycie mnie już nigdy!
— Oby to prędzej nastąpiło! Teraz rozumiem postanowienie twego stryja. Biedny człowiek! Pilnować ciebie dzień jeden jabym się nie podjął.