Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Posłuszny na sygnał elektryczny redaktor zjawił się w tej chwili.
— Znowu Henrysia! — zawołał. — Cóż nowego, trzpiocie!
— Wujaszku, mam męża — odparła uśmiechnięta, podając staremu rączkę — takiego, jakiego chciałam.
— Doprawdy? Czy wedle mojej rady szukałaś go u Bonifratrów? — spytał, śmiejąc się.
— O bliżej! We własnej wuja redakcji — zaśmiała się figlarnie. — Jest to pan, pan... Jakże pan się nazywa? — dodała, desperacko patrząc na przedmiot rozmowy.
— Coo? — wykrzyknął, otwierając szeroko oczy naczelnik „Gazety“. — Coo? on się żeni z tobą?
— Tak, wujaszku, i obiecuje zrzec się mnie piśmiennie, zaraz po ślubie.
— I ty wierzysz temu, dziecko?
Redaktor, niezdolny utrzymać powagi, parsknął śmiechem.
— Co to wszystko znaczy, Chojecki?
Sekretarz poczerwieniał znowu, oparł się o biurko, jakby sił mu brakło ustać.
— Tak, panie redaktorze — odparł stłumionym głosem — praw żadnych rościć nigdy nie będę, żoną nie nazwę tej, którą poślubię; jeśli ona tu zostanie, wyjadę, jeśli się z nią spotkam kiedy, nie przypomnę nawet znajomości. Wszak takie były wymagania?