Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do tej forsownej pracy. Ani się spostrzegł, jak nauczył się rachunków i rutyny, jak poznał mniej więcej wszystkich starszych oficjalistów — i aż się zdziwił pewnego dnia, porachowaszy czas, że od owego pierwszego dnia — od owego wieczora — minęło pół roku i że zima w pustej Holszy, bez towarzystwa zabaw, minęła mu jak sen. Wtedy przypomniał sobie swe poprzednie życie i z pogardą się uśmiechnął. Świat go odstąpił, a on o świecie zapomniał i ani przez sekundę w czasie tego półrocza o nim nie pomyślał.
Co święto bywał w Zabużu. Teraz u stołu patrjarchalnego brał udział w rozmowach. Z Izą rywalizował wesoło; triumfowali jedno przed drugiem. W Zabużu nie było bosych; w Holszy nie było żebraków. Miało Zabuże szkółkę rzemiosł; miała Holsza szkoły ogrodnictwa i gospodarstwa. Restaurowano kościół w Zabużu; kasowano szynki w Holszy. Dla Leona odwiedziny u siostry były prawdziwą rozkoszą. Między swymi duchem się czuł, a przytem pociągał go tam chrześniak — drobina Izy — małe «Lwiątko», które Maszkowski pono więcej od matki nawet kochał. Lecz księżna matka zato, że dziecię Izy wyklęty syn do chrztu trzymał bez żadnej ostentacji w parafji, rzuciła interdykt na Izę, interdykt, po którym Maszkowski po swojemu się pocieszał:
— Matka tak daleko — w Paryżu!
Chrześniaka tedy swego pokochał Leon, a do siostry i szwagra przyrósł. Rozumieli się doskonale.
Czasami po powrocie do Holszy, gdy Grzymała nie wrócił z powiatu albo bawił w Czartomlu, a Leon sam był w pustym pałacu, napadała go tęsknota nie-