Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

opętany. Słuchający wzdrygali się ze zgrozy, Iza dostawała spazmów, Maszkowski uciekał, tylko Grzymała, życiem zahartowany, wytrzymywał w tej ciemnej sypialni, po której snuły się straszne mary. Trwało to całe tygodnie; choroba szydziła z ludzkich wysiłków i nauki, szamotała duszę i ciało, pastwiła się jak potwór nad ofiarą. Po trzykroć następowało polepszenie i cisza, po trzykroć wracał upiór śmierci do łoża; były chwile, że istnienie rachowano na minuty. Lato ubiegło, przyszła jesień — wieść jedna przychodziła z pałacu: kniaź umiera, kniaź jutra nie doczeka. Ludzie zabobonni a mściwi, dowodzili, że on nigdy nie skona i nigdy nie wyzdrowieje — za karę.
Grzymała po całej nocy, równie złej jak poprzedzająca, odjeżdżał stroskany, nie śmiejąc już pytać doktorów, co będzie. W domu nie mówił już nic Gabryni, która go tylko oczyma zapytywała o nowiny. Smutek jej nadzwyczajny i ból pobladłej twarzy nie zastanawiał go ani dziwił, bo sam był do gruntu duszy zgnębiony. Co wieczór wracał do Holszy, nie myśląc wcale, że to poświęcenie jego ludzie tłumaczą interesem, że niema dla tego człowieka żadnych obowiązków.
Pewnej takiej nocy, gdy siedział nad księciem, zapatrzony w jego twarz zmienioną, zdawało mu się, że oczy zamknięte i wpadłe zaczynają się poruszać i mrugać. Pochylił się naprzód. Serce zabiło mu okropnie. Książę powieki podniósł i ostro przed siebie spojrzał. Szukał tam na tle gobelinów — Sumoroka. Nie znalazł, obejrzał się wkoło. Dwie twarze ujrzał, ale nie wrogie. Obok niego Grzymała; trochę dalej, w cieniu, biało-złocisty, wygnany Siła. Ten codzień