Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



XIII

Długi czas życie księcia Lwa wisiało na włosku. Doktorowie, sprowadzeni ze wszech stron, krzywili się z powątpiewaniem; morze łez wylała nad nim Iza. Stracił wreszcie nadzieję wierny Grzymała, który codziennie prawie przesiadywał nad chorym długie godziny nocy, gdy usypiali inni i gdy nie było przy nim nikogo, oprócz najemników.
Holsza już zdaleka wyglądała jak grób, — tak niemy i ponury stał pałac, tak ponura snuła się służba. Nikt nie podnosił głosu, nikt się nie cieszył przepychem lata, nikt nie stąpał śmiało. W okolicy codzień czekano wieści o zgonie potentata, czekano bez współczucia, owszem ze złośliwą niecierpliwością i mściwym triumfem, jakby kary Bożej za ucisk i krzywdy. Ten magnat biedny był, nędzarz — umierał i tylko łzy Izy miał, i tylko obcego człowieka życzliwość bratnią, a może skrzywdzonej kobiety modlitwę.
Szczęściem, w gorączce i nieprzytomności Leon tego nie rozumiał, obojętny był na otoczenie i tylko w malignie bezustannie z Sumorokami wojował. Zapewne roiło mu się, że na sądzie najwyższym stanęli naprzeciw siebie: on i ów trup — i sprawę przedkładali wielkiemu Sędziemu. Dowodził książę namiętnie w dzień, w nocy, ciągle, jak warjat, jedną myślą