Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ła a który tyle mi sprawia ulgi w podobnych chwilach. A, już mam: „Boże, ileż cnót w końcu znienawidzić można!” Och, jakie to mądre!
Nie spuszczałem oczu z matki; wiedziałem, że, kiedy siądą do stołu, nie będzie mi wolno zostać przez cały obiad i że, aby nie drażnić ojca, mama nie pozwoli mi się uściskać kilka razy przy ludziach, tak jakbym to uczynił w swoim pokoju. Toteż przyrzekałem sobie w jadalni, skoro się zacznie obiad i kiedy będę czuł że się pora zbliża, zgóry wycisnąć z tego pocałunku, który ma być tak krótki i ukradkowy, wszystko co mogę z niego wydobyć sam; wybrać wzrokiem na twarzy miejsce, przygotować się, aby, dzięki duchowej antycypacji tego pocałunku, móc poświęcić całą minutę, której mi mama użyczy, na to aby czuć jej policzek na swoich wargach, — jak malarz, który, mogąc uzyskać jedynie krótkie seanse, przygotowuje paletę i robi zawczasu z pamięci, ze szkiców, wszystko to w czem ostatecznie potrafi się obejść bez obecności modela. Ale oto, nim zadzwoniono na obiad, dziadek rzekł z bezwiedniem okrucieństwem:
— Mały ma minę zmęczoną, powinienby się położyć. Zresztą dziś obiad będzie późno.
I ojciec, który nie przestrzegał tak sumiennie traktatów jak babka i matka, rzekł: — Tak, tak, idź się położyć.

68