Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/385

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na zakończenie tego listu opowiem jeszcze Ojcu nie przygodę, ale maleńką przygódkę, która mi się przed kilkoma dniami wydarzyła. Odmawiałem wieczorny pacierz przed spaniem, podczas pacierza spadło coś z dachu nad samą głową, ale że bambusy, stanowiące sufit mego apartamentu nie przełamały się, guza przeto nie oberwałem; skończywszy pacierz położyłem się spać, bo iść opatrywać, co z dachu zleciało, nie można było dla ciemności, zresztą wcale nie byłem ciekawy tego; spadło to spadło, dzięki Bogu, że nie na głowę. Byłem tego dnia jakoś trochę zmęczony, więc ledwom się położył, zaraz i zasnąłem. Koło północy obudziłem się i poczułem, że coś trochę za świeżo, oraz usłyszałem jakąś klapaninę; zerwałem się jak oparzony, choć skropiony byłem zimną wodą a nie warem, zapaliłem świecę i widzę, że moje łóżko zalane już do połowy, a z góry ciec nie przestaje. Nie mając wcale ochoty do dalszej kąpieli, musiałem z łóżkiem emigrować z pod ściany, gdzie ciekło, na sam środek sypialni, mówiąc górnym stylem; a wyrażając się poprostu, odsunąłem łóżko o jakie ½ metra co najwięcej, bo dalej już nie było można, wytarłem łóżko, ile się dało i na zwilżonej rogóżce zasnąłem znowu tak smacznie, jak może nie zasypiał jeszcze żaden najzawołańszy śpioch na stosie piernatów. Na drugi dzień, po Mszy św., zobaczyłem, co było powodem tej niespodziewanej spadkowej kąpieli; wiatr wyłamał kilka bambusów, służących za łaty na dachu — dachówki spadły, zaczął deszcz w nocy padać, a że dziura w dachu była prosto nad mojem łóżkiem, rzecz zatem jasna,