Strona:Konfederat.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Piróg zagryzł usta z niecierpliwości. Szewc tymczasem wycedził do dna szklanicę i, dając tym sposobem do poznania swemu przyjacielowi, że mu w opowiadaniu gardło wysycha, odchrząknął i mówił dalej:
— Zrazu myślałem, że to Abraham z Koniowa, ale, gdy mu się dobrze przypatrzyłem, okazało się, że to żyd wcale obcy, który przyjechał mleć pszenicę na mace. A że to jest rzecz każdemu znana, że w takim razie łapią żydzi tłustego dzieciaka i krwi mu nieco upuszczają...
— Święty Antoni! — krzyknął bednarz — już się wszystkiego domyślam! Radysz żydowi dał dziecko na zabicie! Zbrodnia, święty Antoni, niesłychana zbrodnia! To gardłem pachnie!
Hola! hola, kumie — zawołał szewc — tego ja nigdy nie mówiłem, bo nic o tem nie wiem. Tylko to właśnie przyszło mi na myśl, gdym owego żyda obaczył, i nawet młynarzowi szepnąłem do ucha na pół żartem, aby na swego Wojtka uważał, bo, nie przymierzając, chłopiec jak prosię! A on mi na to:
— Nie bójcie się. I sam Radysz go nie złapie, choć mówią, że z dyabłem ma spółkę.
— Wiem, Radysz łapie dzieci i sprzedaje... cedził niby od niechcenia Piróg.
— Czy łapie, czy nie łapie, ja tam już tego nie wiem — mruknął szewc, niekontent z próżnej szklanki — ale że to młynarz powiedział, na