Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja też jestem mamo i słyszę — odezwała się panna Franciszka wchodząc.
— Jakże to cudownie! — zawołał Marcinkowski, kłaniając się wchodzącej.
— Cudownie? — zapytała — jakiż to cud się stał? Ja nie wiem o niczem. Mury stoją na swojem miejscu, ludzie chodzą na nogach.
— Zawsze żartobliwa.
— Franiu — rzekła matka tonem wymówki — nie bądźże dzieckiem, tu była rozmowa o bardzo poważnych rzeczach.
— Czy i ja mam do niej należyć?
— Żałowaliśmy, że pani od początku nie było.
— Jeżeli tak, zacznijcie państwo na nowo, gotowa jestem słuchać i budować się.
— Moje dziecko, jesteś trzpiot!
— Mamo kochana, alboż ja wiem czem jestem właściwie? Nieraz łamię sobie głowę nad tem pytaniem napróżno.
— A ja wiem — wtrącił Marcinkowski — jesteś pani najpiękniejsza i najgrymaśniejsza zarazem istota na świecie.
— Więc to było przedmiotem poważnej rozmowy? — zapytała Frania.
— A broń Boże, mówiliśmy o tem jak wielka myśl zawiera się w tych dwóch wyrazach: „trzeba żyć”. Czy pani słyszała kiedy te wyrazy?
— Bardzo często nawet.
— Doprawdy? od kogóż je pani słyszéć mogła?
— Powtarza je każda żydówka sprzedająca jabłka lub pomarańcze. Zdaje się, że to musi być przysłowie.
— Bezwątpienia, i mądre przysłowie.
— Jak dla kogo...
— Dla mnie bardzo rozumne „trzeba żyć” oto cel, który człowiek każdy powinien miéć przed sobą.
— Tak? a czy człowiek nie może sobie powiedziéć, że naprzykład trzeba kochać, trzeba wierzyć, trzeba poświęcać się dla drugich.
— Ha! ha! panno Franciszko, na takich interesach jeszcze się nikt nie dorobił!