Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja to umiem cenić — mówił dalej młody człowiek z zapałem — cenię więcej niż pani sądzi. Taka przyjaźń to wielka pociecha w życiu, a może, może — dodał ciszej — jedyne lepsze jaśniejsze wspomnienie na całą przyszłość nieprzeniknioną, niepewną. Pogodźmy się, panno Franciszko, podajmy sobie ręce i bądźmy przyjaciołmi jak dawniej.
Nie pytając o pozwolenie usiadł obok, wziął rękę jej i do ust przycisnął.
Nie broniła mu tego, nie cofnęła swej dłoni.
— Ja tylko o jedno miałam żal do pana — mówiła — o jedno... że nie pożegnał się pan z nami, nie uprzedził o wyjeździe.
— Nie odemnie to zależało, wierz mi pani. Na pół godziny przed wyjazdem nie wiedziałem, że droga mnie czeka. Wezwano mnie w nocy, wziąłem więc zaraz konie z poczty i ruszyłem w drogę, Przejeżdałem koło tego domu, w którym panie mieszkacie, spojrzałem w okna i pożegnałem je westchnieniem. Cóż u państwa, panno Franciszko, jak mama?
— Dziękuję panu... nie źle.
— Ale pani pomizerniała i pobladła.
— Zdrowa jestem, nie dolega mi nic.
— Nie wierzę, panno Franciszko, nie wierzę. Pani zmartwienie masz jakieś, czy troskę.
— Z czego pan to wnioskuje?
— Z wyrazu smutku w jej oczach. Odpowiedz pani szczerze, czy się mylę?
— Nie.
— Byłem tego pewny. Czy mogę być wtajemniczony i wiedziéć przyczynę pani zmartwień.
— Doprawdy nie wiem sama co odpowiedziéć. Nie taję, że przechodzę bardzo ciężkie chwile, ale cóż to pana może obchodzić?
— Nie wierzy pani w moją przyjaźń i życzliwość?
Nie odpowiedziała na to.
— A może — pytał dalej — nie chce mnie pani swoją przyjaźnią obdarzać. W takim razie gotów jestem cofnąć niedyskretne pytanie.
— O nie! — zawołała z żywością — chciej mi pan wierzyć, że mam dla niego bardzo wiele... przyjaźni.
Chciała powiedziéć sympatyi, ale nie odważyła się tego wyrazu wymówić.
— A więc szczerze, panno Franciszko, może będę mógł co poradzić.
— Mama chce mnie zamąż wydać — szepnęła.
— Zamąż? zamąż? — powtarzał, nie mogąc, pomimo wysileń, ukryć przykrego wrażenia, jakie to wyznanie na nim zrobiło.
Frania dostrzegła zmianę na jego twarzy i serce jej uderzyło mocniej.
— Kto się o panią stara? — zapytał porywczo.
— Pan Marcinkowski.
— Nigdy! — zawołał zrywając się z ławki, ale wnet opamiętał się, usiadł, przetarł ręką blade czoło i rzekł:
— Co za dzieciństwo! Wybacz mi pani, ten niewłaściwy wykrzyknik, który mi się wyrwał mimowoli. Cóż ja powiedziałem. Niedorzeczność! Jeżeli pani zechce wyjść za niego...
— Nigdy!
— Proszę pani — mówił z drżeniem w głosie — to człowiek zamożny, może zapewnić żonie swej przyszłość, byt niezależny... majątek.
Frania nie mogła już dłużej panować nad sobą.