Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

piętro drewniane, a właściwie kilka kletek nizkich, ciasnych, z oknami w dymnikach.
W lecie od rozpalonej blachy dachowej było tam gorąco jak w piekle, w zimie woda zamarzała w konewkach. Mieszkanka te wszakże miały zawsze amatorów, gdyż były tanie, a dla takich osób jak panna Franciszka i jej matka, taniość ma bardzo ważne znaczenie.
Niedogodności lokalu znosiły one z prawdziwą filozofią, filozofią rezygnacyi. Od zimna broniły się jak mogły ciepłemi chustkami, w lecie otwierały okna.
Wewnętrzne urządzenie mieszkania było dość oryginalne. Ubóstwo mebli, a właściwie starych, wysłużonych gratów, których główną ozdobą był fortepian odwiecznego fasonu, ukrywało się pod mnóstwem serwetek, dywaników, kap, poduszeczek i różnych drobiazgów, wypracowanych, wyhaftowanych przez pannę Franciszkę.
Ileż ta dziewczyna kupiła w swem życiu włóczek, peli, paciorków, kordonków, kanwy, bawełny i różnych, różnych różności, których nazwy zwykły śmiertelnik nie może objąć pamięcią! Igła lub szydełko migało się tylko w jej drobnych, wyszczuplałych palcach... migało się podczas dnia, przy jasnem świetle słonecznem i podczas długich nocy, przy lampce naftowej, o małym czerwonawym płomyku.
Ta lampka nigdy jednak nie świeciła całą swoją ubożuchną siłą. Panna Franciszka nie pozwalała na to; wprawdzie nieraz czuła, że ma jakby piasek w oczach, lecz ktoby na takie drobnostki uważał.
Nafta droga, trzeba za nią płacić, a oczy Bóg dał człowiekowi darmo, i tak je dobrze urządził, że gdy się zmęczą i sforsują, dość je zimną wodą odświeżyć, a znów nabiorą siły i znowu pilnować będą wytrwale ściegów igły, lub szybkich ruchów szydełka.
Nieraz, gdy licha lampka wyczerpawszy już ostatnie siły swoje, gasła a natomiast jutrzenka zaczęła świat jasnością napełniać, nieraz, powtarzam, o wschodzie latem, panna Franciszka otwierała okno i wychyliwszy się przez nie, pełną piersią chwytała orzeźwiające powietrze poranku.
Witały ją wesołym świegotem wróble, a wietrzyk chłodził jej oczy zmęczone i igrał z jasnemi włosami, rozwiewając je nad białem, wypukłem czołem.
Na mieście ruch się już o owej porze zaczynał, od rogatek ciągnęły wozy chłopskie na targ.
Były na nich świeże jarzyny, kurczęta, śmietana...
Panna Franciszka widziała to z okna, myślała nieraz, że kupiłaby co z tych wozów dla matki, gdyby było tanio.
Niestety jednak teraz wszystko tak drogo, że dwoma złotówkami trudno potrzeb całego dnia opędzić i zdarza się, że pomimo największej oszczędności, trzeba wydać kilkanaście groszy więcej.
Ciężkie czasy! I za robótki zapłata licha, bardzo licha; noc przepędzona nad igłą nie przyniesie tyle, żeby przez dzień wyżyć było można, a matka, z wiekiem coraz słabsza, potrzebuje lepszego pożywienia i więcej wygód niż dawniej.
Duże oczy panny Franciszki są podkrążone i mają sine obwódki, twarzyczka blada nigdy nie jaśnieje rumieńcem, wązkie usta nie mają tego zabarwienia, które o zdrowiu świadczy.
Mizerna jest.
Powiadają, że ma suchoty, ale to nieprawda. Od kilkunastu lat pamiętam ją, taką samą wątłą,