Strona:Klemens Junosza - Na chlebie u dzieci.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.


Przed plebanją, na ganku, obrosłym dzikiem winem, którego gęste liście czerwieniały już, jak zwykle na jesieni, siedział, odmawiając pacierze, proboszcz suchowolski. Był to staruszek suchy, zawiędły, niedużego wzrostu. Długie włosy białe spadały mu prawie na ramiona, a zpod brwi groźnie najeżonych, krzaczastych, patrzyły oczy niebieskie, takie dziwnie dobre i łagodne, jakby wyglądająca przez nie dusza cały świat umiłowała i objąć go pragnęła.
Niepokaźny człowieczek, ale duch wielki — i prawdziwie wielki, bo kilka tysięcy dusz swojej parafji w uczciwości i bojaźni Bożej utrzymywał nauką i łagodną wyrozumiałością, przykładem dobrym. Ubogiego wsparł, błądzącego na drogę dobrą naprowadził, smutnego pocieszył — i chluby z tego żadnej nie szukał, nie wynosił się nad innych, nie pysznił...
Owszem, nieraz czy z małym, czy ze starym pogwarzył, pożartował, pośmiał się i nawet wesołości ani tańców za złe nie miał, byle tylko były po trzeźwemu, po ludzku.
Niedługo jednak ludzie dali siedzieć proboszczowi w spokojności. To ten, to ów przyszedł. Jednemu trzeba było rady, drugiemu pomocy, a na plebanji ludzie to zawsze znajdowali. Wreszcie gdy się już noc zrobiła, przyjechał chłop z trzeciej wsi, prostym wozem w drabinach, do chorego prosić. Ksiądz ubrał się do drogi, poszedł do kościoła, wziął Wjatyk i natychmiast pojechał.