Strona:Klemens Junosza - Na chlebie u dzieci.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wam przyszło. Tfy z taką robotą! Toć wstyd na gospodarza, żeby się już tak zmizerował i na poniewierkę poszedł. Co wam za niewola?
— A... kiedy Joel o piecu i o świeczkach nie wspominał.
— Jak skoro on was tylko do swojej służby zapędzi, to musicie robić wszystko, co on wam każe. Oj, Wincenty! Wincenty!... co wam też w głowie?! Pozbyliście się gospodarstwa, ale przecież macie jakieś opatrzenie u dzieci.
— A juści... obietnicę mam, nawet i w akcie stoi.
— Skoro stoi, to nie darujcie swego, duście, podawajcie do sądu.
— Nie bardzo ono jakoś pasuje, żeby się z dziećmi oto rodzonemi prawować.
— Tak, a im to pasuje ojca krzywdzić?
— Wola ich...
— A posłuchaliście też mnie, — pytał Kusztycki — jaką wam radę dawałem jeszcze przed zapisem?
— Niby jaką radę?
— Żebyście sobie zaszyli w sukmanę trochę groszowiny od wszelkiego wypadku.
— Zaszyłem, a jakże, mój kochany panie Kusztycki, zaszyłem rzetelnie, na moc, co najgrubszą nicią, jaka jeno była w chałupie.
— No — toście przynajmniej dobrze zrobili, to jedno chociaż.
— Kiedy, oto, psia wełna, jużem dwa razy odpruwał.