Strona:Klemens Junosza - Na chlebie u dzieci.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i Grzędzikowski, choć stary, do bójki był prędki — gdy weszło kilku gospodarzy i zaczęła się rozmowa o czem innem. Radzono o serwitutach, za które dwór obiecywał po dwa morgi lasu. Jedni byli za zgodą, drudzy się sprzeciwiali, — jak zwykle.
— Ja nie chcę lasu — odezwał się pijany Pypeć.
— Nie chcecie? — wtrącił się Joel, — ny, ny, bardzo się kto martwi waszem niechceniem!
— Nie chcę i tyle, — powtórzył Wincenty, uderzając pięścią w stół.
Florek do Pypcia przystąpił.
— A ojciec, — rzekł, — jakie mają prawo do naszego lasu? Co ojcu chcieć, albo nie chcieć? Skoro ja zechcę, Ignac i Nastka z Michałem, to sprzedamy, jako jesteśmy gospodarze, a ojcu do tego zasie.
— Tobie zasie!
— Ojcu zasie, bo grunt nie ojcowy, tylko nasz. Mamy odpis rejentowski na to i nie ojcowa głowa naszym majątkiem będzie rządziła, tylko nasza.
— Prawdziwie Florek mówi, — zawołał Ignac, — żadne kręcicielstwo nie pomoże: co nasze, to nasze — a ojcowe to ojcowe.
— Ja wam lasu nie dawałem!
— Ale... nie dawałem! toć las u ojca w kieszeni nie jest, jeno idzie za gospodarstwem. Serwitut przy gruncie: wolno nam pomieniać na las, wolno nie pomieniać, — to już według naszego pomiarkowania, jako jesteśmy dziedzice w swojem prawie!