Strona:Karolina Szaniawska - Ideał cioci Fruzi.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   37   —

Niech umrę, jeśli rozumiem, co to wszystko znaczy!
— Łatwe do zrozumienia. Bzik wyraźny, zresztą nie od dzisiaj!... Każdyby poznał, a myśmy się łudzili... Dwoje głupców... Zaprzepaściliśmy dziecko, biedna nieszczęśliwa Ludka!...
— Czekaj, mówił pan Bahoza, mitygując żonę. Pozwól mi myśli zebrać... Coś mi się przypomina... Bibiński... Bibiński... Bi... Mam... Wszakże to ten chłystek — niepamiętasz?... wysoki, z bródką... ten, co o niego tyle awantur było. Starzy kłócili się, bo matka trzymała stronę Fruzi, a ojciec przysiągł, że ją wydziedziczy, gdyby za takiego golca wyszła, tymczasem młokos ani widać myślał o niej. Nie oświadczył się nawet i uciekł na posadę gdzieś daleko.
— Nic nie wiem — nie pamiętam — takie stare dzieje. A gdyby nawet — co tu ma do czynienia nasza Ludka?... Bibiński — jeśli ten — jest przecież starym dziadem — no, i dwie chyba nie wyjdą za jednego.
— Tu już jestem jak tabaka w rogu.
— A więc mi nie perswaduj! Idzie ci o konie; serce matki nie zrazi się takiemi trudnościami, wszystkie przezwycięży! wołała pani Franciszkowa, rozdrażniona srodze. Na wieś poślę, chłopskim wozem do kolei wlec się każę, a w Warszawie będę jeszcze dziś.


∗                                        ∗

Byli oboje, a nawet z córkami, które uparły się zobaczyć, jak będzie wyglądała ciocia Fruzia w wianku i welonie.
Dwie pary stanęły razem u ołtarza; zamiast zaręczyn był także i ślub Ludki, opatrzonej przez „siostrę duchową“ nietylko talentami, naukami fachowemi, lecz w dodatku i posagiem.

K. Szaniawska.