Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Bo...? Jazda!
— Bo, bo... Bo gotów pojechać za ocean i wystąpić w Ameryce w roli dziedzica.
— Bo licha, oszalałeś?
— Nie. Słowa moje dowodzą przecież, że jestem przy najzdrowszych zmysłach.
— To na ciebie patrzy! Wszystko traktujesz jak romantyczną powieść. Człowiek, któryby pokusił się o to, o czem przed chwilą mówiłeś, byłby przecież pospolitym łotrem.
— Łotrów kręci się dosyć.
— Musiałby mieć fałszywe papiery.
— Nietrudno o nie.
— Musiałby być nieprawdopodobnym kłamcą.
— Kłamców też dosyć na świecie.
— Musiałby znać ciebie i warunki, wśród których żyjesz.
— Czy to taka sztuka? Nie przekonasz mnie swemi kontrargumentami. Nie, nie, takiego spadku nie dam sobie sprzątnąć! Trzeba ci wiedzieć, że krewny mój mieszka w miejscowości, która jest prawdziwem Eldoradem.
Aha! Oto pierwszy snop światła. Byłem przekonany, że nie zaśnie przed puszczeniem dalszych dwóch rakiet.
— Słyszałeś? — zapytał.
— Owszem.
— To prawdziwe Eldorado.
— Fałszywe!
— Jakto fałszywe?
— Trzeba powiedzieć: prawdziwe Dorado. „El“ jest tylko luksusowym dodatkiem.
— Cóż mnie to obchodzi! Chyba wiesz, co znaczy Eldorado?
— Owszem.

62