Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gdy Winnetou płacił za mnie, nie mogło być mowy o pożyczce, gdyż nuggety nic go nie kosztowały; ale nawet słowo „płacić“ brzmi inaczej, jeżeli to uczyni ktoś inny, choćby był najserdeczniejszym przyjacielem. Gdyby mnie zabrał do kryjówki i pozwolił wpakować do kieszeni pełne garście nuggetów, nie byłoby żadnej kwestji! Ale pieniądze w jego kieszeni przestały już być bezpańskiemi nuggetami, a stawały się jego złotem, jego własnością. Gdy je na mnie wydawał, jakiś głos wewnętrzny szeptał mi, że nie powinienem na to patrzeć. Ten głos właśnie skłaniał mnie do możliwie największego uniezależnienia się od nuggetów przyjaciela.
Gdyśmy przybywali do miejscowości, w których mieściła się poczta, zrzucałem powłokę westmana i zamieniałem się w pisarza. Gazety przyjmowały chętnie moje utwory i płaciły za nie niezłe honoraria, które umożliwiały mi zachowywanie zupełnej niezależności. Dzięki nim mogłem napisać szerg opowiadań podróżniczych, w których zadebiutowałem przed swymi czytelnikami. Winnetou odczuwał to samo, co ja. Nigdy nie wpadło mu na myśl choćby słowo uronić na temat zbędności moich honorariów. Przeciwnie, gdy honorarium się spóźniało, czekał cierpliwie nadejścia pieniędzy i cieszył się z nich później tak, jakgdyby sam był ubogim literatem. Z prawdziwą przyjemnością wspominał nauczkę, którą dał raz bogatemu plantatorowi, którego chłopca wyratowałem z nurtów Missisipi. Człowiek ten chciał mnie wynagrodzić pewną kwotą pieniężną, przypuszczając po znoszonem ubraniu, że ma przed sobą wielkiego biedaka. Gdy to Winnetou zobaczył podszedł doń, błysnął gniewnie oczami i rzekł:
— Czy można życie ludzkie okupić złotem? Jam Winntou, wódz Apaczów, ten gentleman zaś zwie się Old Shatterhand, i jest mym przyjacielem. Gdyby chciał brać ode

97