Strona:Juliusz Verne - Na około Księżyca.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie dał się słyszeć wewnątrz, gdzie powietrza brakowało, lecz przez okienka Barbicane widział długie smugi ogniste, których błysk rychło zagasł.
Pocisk uległ wstrząśnieniu, które dość silnie dało się uczuć wewnątrz.
Trzej towarzysze patrzyli, słuchali, nic nie mówiąc i oddychając zaledwie. Wśród głębokiego milczenia, jakie zapanowało, bicie ich serc policzyć było można.
— Czy spadamy? — zapytał nareszcie Ardan.
— Nie — odpowiedział Nicholl — bo spód pocisku nie obraca się ku tarczy księżycowej.
W tej chwili, Barbicane, odskakując od okienka, zwrócił się do swych towarzyszy.
Okropnie był blady, czoło miał zmarszczone, wargi mocno zaciśnięte.
— Spadamy! — wyszeptał nareszcie.
— Ah! — krzyknął Ardan, — na księżyc?
— Nie, na ziemię! — odpowiedział Barbicane.
— Do dyabła! — krzyknął Ardan, lecz zaraz dodał: — otóż widzicie, wchodząc do tej kuli, myśleliśmy, że niełatwo będzie z niej się wydobyć!
I w istocie rozpoczęło się spadanie. Szybkość, jaką zachował pocisk, przeniosła go