Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 266 —

— Panie Jeorling — rzekł wreszcie, przerywając milczenie — czy przypominasz pan sobie to o czem mówiłem wtenczas w kajucie Halbranu?... Chciej mię pan zrozumieć: o tej sprawie, tak jest, o tem co się działo na Grampiusie...
— Czyżbym to kiedy mógł zapomnieć! — pomyślałem.
— Ja wtenczas zwierzyłem się panu — mówił dalej Peters — że Parker nie był Parkerem, że nazywał się Ned Holtem... że był bratem Marcina Holta.
— Wiem, Petersie, wiem dobrze! Ale czemu powracasz do tych smutnych wypadków?
— Czemu? Jabym chciał wiedzieć... Prawda, pan nigdy o tem do nikogo nie wspomniał?
— Nigdy, do nikogo! — rzekłem z siłą — bo i jakże pomyśl tylko sam, mógłbym taką nieostrożność, taką niedorzeczność popełnić? Bądź spokojny, jest to między nami tajemnica, która pójdzie ze mną do grobu.
— A jednak — rzekł metys zniżając głos do szeptu prawie, mnie się zdaje, niech mię pan zrozumie, ja przypuszczam że załoga wie coś o tem.
Słowa te przypomniały mi powtórzoną przez bosmana rozmowę Hearna z Marcinem Holtem. Czy by rzeczywiście nikczemny ten człowiek miał wiedzieć cośkolwiek, czy tylko wpadł na taki domysł, by podburzać załogę przeciw metysowi.
— Wytłomacz się jasno, co masz na myśli — rzekłem do Petersa.
— Niech mię pan zrozumie, ja nie umiem tego dobrze wypowiedzeć, ale wczoraj, tak wczoraj... ciągle myślę teraz o tem. Bo widzi pan, wczoraj Marcin Holt pociągnął mię na stronę, daleko od drugich, chciał ze mną mówić.
— No i cóź? — zapytałem żywo.
— Chciej mię pan zrozumieć, on wymówił to imię, imię tego, którego ja... A jednak płyniemy już całe trzy miesiące