Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 265 —

Przyznać musiałem, że zdrowy rozsądek dyktowal te słowa bosmanowi, a jednak, gdy załoga pracowała około przygotowań na dluższy nasz pobyt na lodowcu, wchodziłem często na najwyższy szczyt jego, by z lunetą w ręku rozpatrywać okolicę. Z miejsca tego, jako z wysokości 150 stóp nad poziomem morza, wzrok mój uzbrojony w szkła, obejmował obszar 12 mil naokoło. Próżno wszakże szukałem ciemniejszych falistych linii lądu na najdalszym horyzoncie.
Kilka razy przyszedł tam również kapitan dla dokładnego wymiaru położenia, które też 30 stycznia wykazało 67° 19’ długości zachodniej, a 89° 21’ szerokości, skąd wniosek, że podczas gdy prąd odrzucił nas o 21 stopnie ku wschodowi, zbliżył równocześnie na jakieś 40 mil zaledwie do bieguna południowego.
Spokój i uległość z jaką załoga oddawała się pracy, pozwalała nam nieco ufniej spojrzeć w przyszłość, i póty przynajmniej póki lodowiec był w ruchu, nie było potrzeby lękać się nowych buntów. Któż wszakże mógł zaręczyć za to, coby nastąpiło, gdybyśmy znowu osiedli na morzu, lub zatrzymali się choćby u jakiego lądu?
Gdym znowu dnia tego w poobiedniej porze zajął zwykły mój punkt obserwacyjny na wierzchołku naszej góry, ujrzałem podążającego w tę stronę metysa.
— Zapewne — pomyślałem — pragnie i on objąć swym bystrym wzrokiem daleką przestrzeń, spodziewając się znaleść oczekiwaną ziemię. A może teź sprowadza go znów chęć rozmowy ze mną, chociaż od chwili katastrofy zamieniliśmy zaledwie parę słów obojętnych.
Tymczasem metys doszedłszy do szczytu powiódł okiem dokoła, poczem zamyślony czy zakłopotany, stał dłuższą chwilę milcząc, tak iż sądziłem już, że nie spostrzegł mnie nawet.