Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 206 —

— Tak, skoro odnajdziemy tamtych...
— A nawet jeśli ich nie znajdziemy?...
— Nawet w tym razie, sądzę że zdołam wpłynąć na kapitana.
— Oh, on pewnie nie odmówi pomocy takie mu jak Prym człowiekowi.
— Być może, że nie odmówi; wszakże, jeżeli Wiliam Guy i jego towarzysze żyją, czyż można się spodziewać aby Artur Prym...
— On żyje, panie, on żyje! — zawołał Petrers — on jest tam... on mię czeka! Mój biedny, biedny Prym! I jaka to będzie radość, gdy się rzuci w moje objęcia... a ja... ach!... i pierś Dick Petersa wznosiła się i opadała gwałtownie, jak fale wzburzonego morza.
Zapewne by ukryć swe wzruszenie, ten na wpół tylko cywilizowany człowiek, umiejący jednak ukochać serdecznie, odszedł spiesznym krokiem, zostawiając mię na pastwę przeróżnym myślom i uczuciom.
W ciągu 2-go, 3-go i 4-go stycznia, żaglowiec nasz posuwając się dość szybko, nie napotkał przecież żadnej ziemi — i zawsze ta sama, niczem nie przerwana linia półkola rysowała się przed nami, łącząc niebo z przestrzenią wodną.
— Czyż mielibyśmy przypuścić, że ziemie widziane przez Petersa były tylko optycznem złudzeniem, przytrafiającem się dość często w tych najwyższych podbiegunowych regionach? — myślałem już nieraz.
— Właściwie od chwili opuszczenia Tsalal — zauważyłem w rozmowie z kapitanem — Artur Prym nie posiadał żadnych narzędzi, nie mógł więc też brać żadnych wymiarów.
— Otóż to właśnie przyczyna, dla której owe ziemie mogą się równie dobrze znajdować, bądź na wschodniem, bądź na zachodniem zboczeniu — odpowiedział Len Guy. — Nieodżałowaną też jest rzeczą, iż Prym z Petersem nie wylą-