Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 205 —

z nieba — wypytywałem dalej, nie chcąc użyć wyrażenia: „zorza polarna,” któregoby metys nie był pewno zrozumiał, a przypuszczałem, że zjawisko wspomniane mogło być wynikiem polaryzacyi światła, tak silnej w tych okolicach antarktycznych.
— Nie mówił mi o tem nigdy! — zaprzeczył stanowczo Peters.
— A nie zauważyłeś czasem, że woda w morzu przybierała mleczną barwę, źe tracąc swą przezroczystość, stawała się gęstą?
— Jeśli tak było, panie, ja nie wiem... chciej mię pan zrozumieć: ja już nic nie wiedziałem co się wkoło mnie działo. Łódź płynęła... płynęła... a w mojej głowie robiło się ciemno...
— A ten drobny biały pył, niby popiół, który padał z nieba?...
— Nie pamiętam go wcale...
— Czy to nie był śnieg, Petersie?
— Śnieg?... Albo ja wiem... może był śnieg... Ale nie, ciepło było wtenczas!... Co powiedział Prym... trzeba wierzyć Prymowi.
Zrozumiałem, że co się tyczy nadzwyczajnych zjawisk opisanych w pamiętnikach, nie otrzymam od tego człowieka żadnych objaśnień, i jeżeli w ogóle było w tem coś prawdy, to zatrzeć się musiało w niezbyt wrażliwej jego pamięci.
— Ja nie wiem nic — mówił dalej Peters, zniżając głos, ale Prym opowie to wszystko panu... on widział, niech mu pan wierzy...
— Bądź spokojnym, uwierzę mu — zapewniałem, nie chcąc zasmucać biedaka.
— Bo my będziemy go szukać, prawda panie?...
— Mam nadzieję...
— Pojedziemy po Pryma, skoro odnajdziemy Wiliama Guy’a i pięciu marynarzy z Oriona?...