Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 194 —

celu, odszukajmy brata pańskiego i jego towarzyszy, oto wszystko, czego pragnę!
— Czy uważałeś pan — zagadnął po chwili Len Guy — iż żaglowiec nasz nie zmierza w kierunku, w którym wedle Petersa mają się znajdować widziane przez niego ziemie?
— Rzeczywiście, zwróciłem już na to uwagę...
— Bo właściwie — wtrącił Jem West — Artur Prym nie mówi nic o tamtych ziemiach, a tylko zeznania Petersa...
— Czy masz poruczniku cośkolwiek do zarzucenia Petersowi, czy zachowaniem swojem nie budzi on twego zaufania?... — zapytałem żywo.
— Pod względem służby, jest on bez zarzutu — odrzekł Jem West.
— Nie można mu też odmówić ani odwagi, ani uczciwości — dodał kapitan — i dobra opinia, jaką zyskał pierwotnie na Grampiusie, następnie na Orionie...
— Należy mu się słusznie — dokończyłem spiesznie; gotów byłem bowiem bronić tego człowieka, może pod urokiem ważnej roli, jaką już odegrał, i jakiej, kto wie nawet, czy w odnalezieniu Pryma przyszłość mu nie zachowała. Ale właśnie w tej kwestyi zdanie moje różniło się wyraźnie ze zdniem Len Guy’a, który też zauważył:
— Nie podając w wątpliwość uczciwości metysa, przyjąć wszakże muszę, jako rzecz niemożliwą, a nawet chorobliwy objaw, jego nadzieję odnalezienia jeszcze przy życiu Pryma...
— Jest to wprost niedorzeczne — zawołał Jem West — spodziewać się, aby przez 11 lat mógł wyżyć człowiek, aż tam przy samym biegunie!...
— Przyjmuję — rzekłem — iż warunki są trudne; cóż nam jednak daje pewność, że są całkiem niemożliwe? Czy nie mógł Artur Prym napotkać tam dalej lądu podobnego do