Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 165 —

i uczucie grozy sparaliżowało nasze ruchy, przygniatając niemą rozpaczą.
— Mój brat! mój drogi brat — jęknął wreszcie Len Guy, klękając na ziemi.
Tymczasem w umyśle moim zbudziły się znowu pewne wątpliwości. Jakże bowiem pogodzić fakt zaszłej katastrofy z notatkami Watersona, w których zapewniał nas tenże najwyraźniej, że zostawił na Tsalal swych towarzyszy.
A więc w tem trzęsieniu ziemi, które wnosząc ze stanu szkieletów, musiało mieć miejsce przed kilku już laty, zginąć oni w żaden sposób nie mogli. Jeżeliby zaś trzęsienie nastąpiło po odpłynięciu Watersona na lodowcu, to znowu nie możliwem było, aby te białe już i czyste kości należały do ofiar tak niedawnego wypadku.
Zatem Wiliam Guy i jego towarzysze nie spoczęli tu jeszcze snem wiecznym. Nie ich szczątki leżały przed nami. Gdzie jednak byli, gdzie należało nam teraz ich szukać? oto najtrudniejsze do rozwiązania pytanie.
Ponieważ dolina Klock-Klock nie ciągnęła się dalej, wypadało nam nawrócić tą samą drogą, aby dosięgnąć wybrzeża. Zaledwie jednak przebyliśmy małe pół milki, gdy Hunt zatrzymał się znowu przed bielejącemi, na wpół już spróchniałemi kośćmi. Kształty ich wskazywały budowę ciała zwierzęcego.
Byłyż to szczątki jednego z dziwnych tych stworzeń, jakie Prym opisuje, a których nie spotkaliśmy dotąd ani jednego żywego okazu?
Krzyk, albo raczej ryk dziki wyrwał się z piersi Hunta, gdy wielka jego ręka podniosła z ziemi i ukazała nam naszyjnik metalowy.
Była to obroża miedziana pokryta już śniedzią, na której wszakże widniały jeszcze wyryte litery, tworzące napis.
Sułtan. Artur Prym.