Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 164 —

ruszeniem olbrzymiej swej głowy dawał znaki, że jednego jest ze mną zdania.
— Bo czyż — ciągnąłem dalej — ziemie bieguna południowego nie są natury wulkanicznej? I gdybyśmy popłynęli aż do ziemi Wiktorya, pewny jestem, że zastalibyśmy tam Drebusa i Terrora w pełnym wybuchu.
— A jednak — zauważył Marcin Holt, gdyby to był wybuch, byłyby też ślady świeżej lawy...
— Nie może być tu mowy o niedawnym wybuchu, przypuszczam tylko trzęsienie ziemi — odpowiedziałem — a im więcej zastanawiam się nad tem, tym prawdziwszem przedstawia się memu sądowi takie rozwiązanie kwestyi...
I w tej chwili przypomniałem sobie, że wedle opisu Pryma, Tsalal należała do grupy wysp ciągnących się w stronę zachodnią; jeżeli więc tamte ziemie nie zostały zniszczone, być może iż ludność tsalalska szukała na nich schronienia! Należało więc koniecznie zwiedzić je teraz, gdyż wraz z krajowcami i reszta załogi Oriona mogła się tam znajdować.
Pospieszyłem podzielić się z kapitanem memi domysłami.
— Tak jest — zawołał tenże i łzy zabłysły w jego oczach — tak być rzeczywiście może, chociaż znowu, jakże mój brat, jakże jego towarzysze zdołali stąd uciec? Czyż nie jest więcej prawdopodobnem, że zginęli tu w czasie owego kataklizmu...
Tu Hunt uczynił nagle ręką znak, jakby zachęcał nas do pójścia za nim w pewnym kierunku i sam puścił się szybko przez dolinę do miejsca, na którem już zdaleka jaśniały nagromadzone szczątki szkieletów ludzkich, a które, jak się zdawało, bystry wzrok jego dostrzegł już dawno.
Stanęliśmy na cmentarzysku, na którem rozegrać się musiał straszny dramat owej chwili ogólnego zniszczenia