Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 151 —

czynił to zapewne więcej dla własnego spokoju, aniżeli z uznania potrzeby — wiedział bowiem, że na Jem Westa może liczyć równie jak na siebie samego.
— Jeszcze jedno, Jem! — zawołał w końcu — sądzę, że pół dnia wystarczy mi tam zupełnie; gdybym jednak po tym czasie nie wrócił, wyślij mi naprzeciw drugą łódź z uzbrojonymi ludźmi.
— Dobrze, kapitanie — spełnię wszystko wedle rozkazów. — Co zaś dotyczy nowo najętych, weź ich ze czterech ze sobą, będzie o tyle mniej niespokojnych głów na statku.
Uwaga była słuszną, Hearn bowiem i jego towarzysze okazywali przy lada okazyi brak karności.
Gdy więc czterech ludzi wybranych z rekrutów ujęli wiosła, Hunt na wyraźną swą prośbę stanął przy sterze, a kapitan, bosman i ja, wszyscy dobrze uzbrojeni, siedliśmy do łodzi, która ruszyła dość żwawo ku wybrzeżom wyspy.
W pół godziny później okrążyliśmy przylądek z owym stosem złomów skalnych, przypominających z dala paki bawełny, i ujrzeliśmy przed sobą tę samą przystań, gdzie przed jedenastu laty zatrzymała się łódź kapitana Wiliama Guy.
Tutaj też pokierował nas Hunt. Na instynkcie tego człowieka mogliśmy polegać w zupełności, a nawet patrząc jak zręcznie wymijał sterczące tu i owdzie rafy; wybierając przejścia pewne, z trudnością oparłem się posądzeniu, że miejsca te muszą mu być już znane.
Wysiedliśmy w głębi zatoki, z której właśnie ustępowało morze, zostawiając nagie piaski, zasiane mnóstwem drobnych, czarnej barwy kamieni.
Len Guy zwrócił mą uwagę na liczne też mięczaki, długie do 18-tu, szerokie do 3 cali, z których jedne spoczywały na płaskiej stronie swego ciała, inne czołgały się powoli, szukając zapewne potrzebnego im pożywienia, do budowy kora-