Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 128 —

Wreszcie Hunt podpłynął do żaglowca i wolną ręką uchwycił koniec rzuconej mu liny, służącej do holowania statku.
Jednym obrotem koła obaj tonący zostali wciągnięci na pokład, i gdy nieprzytomny Marcin Holt legł u stóp masztu, gdzie mu natychmiast pospieszono z należną pomocą tak, iż wkrótce począł przychodzić do siebie, dzielny Hunt, jakby nic nie zaszło, zabierał się już do swych obowiązków.
— Marcinie Holt — rzekł kapitan, pochylony nad marynarzem, spoglądającym w około zdziwionym wzrokiem — oto powróciłeś nam z daleka...
— Tak kapitanie, źle było ze mną! Kto jednak dał mi pomoc?...
— A któżby inny, tylko Hunt — zawołał bosman — Hunt naraził swe życie dla ratowania ciebie...
Marynarz wsparł się na łokciu, szukając wzrokiem swego wybawcy, gdy jednak tenże zdawał się raczej chować przed nim, Hurliguerly ujął go za ramię i podprowadził do Holta, którego twarz rozjaśniło uczucie szczerej wdzięczności.
— Uratowałeś mi życie... bez ciebie byłbym stracony... dziękuję ci! — rzekł, wyciągając rękę.
Ale Hunt stał nieruchomo.
— Czy nie słyszysz Huncie? — odezwał się kapitan.
Ani słowa odpowiedzi...
— Ja chcę ci podziękować — zaczął znowu Marcin Holt — chcę uścisnąć dłoń twoją...
Hunt cofnął się o kilka kroków, a głową zrobił ruch mogący się tłómaczyć:
— Na co tyle podziękowań za taką drobnostkę... poczem zwrócił się ku przodowi statku, gdzie właśnie pod naciskiem nowych uderzeń wichru, pękła jedna z lin głównego masztu.