Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 127 —

bijał bałwany, by zbliżyć się do tonącego, którego co chwila zalewały fale.
— Straceni... obaj straceni!... — jęknął cicho kapitan. — Jem, każ spuścić łódź prędko!... łódź na pomoc! — zawołał po chwili.
— Jeżeli wydasz rozkaz, kapitanie, ja pierwszy schodzę do niej, jakkolwiek będzie to narażeniem się na niechybną śmierć. Trzeba mi jednak rozkazu twego...
Upłynęły minuty nad wyraz przykrego oczekiwaniu. Nikt w tej chwili nie myślał już nawet o tak poważnie zagrożonem bezpieczeństwie całego statku... Wszystkich uczucia ześrodkowały się tam, gdzie każda sekunda stanowiła o życiu dwóch ludzi.
Nagle głośny okrzyk załogi zabrzmiał wśród huku fal, okrzyk tryumfu i radości, gdy Hunt z właściwą jedynie sobie zwinnością i siłą rzucił się między dwie fale, tam właśnie, kędy ostatni raz zamajaczyło, wśród białej piany, ciemne ubranie Holta, i gdy po chwili dźwigając zemdlone ciało starego marynarza na lewem swem ramieniu, prawą dłonią, niby żelaznem wiosłem torowal sobie drogę pośród śpienionego żywiołu.
— Hura! hura! — wolała załoga...
— Nawróć od wiatru! — krzyknął Jem West do sternika.
Z trzaskiem żagli i wyprężonych lin, niby rozhukany koń, którego osadza na miejscu dłoń jeźdźca, ściągając pysk jego wędzidłem, a on buntując się staje dęba, tak statek cały zadrżał w swych posadach — pochylił się w tył — skoczył w górę, by znowu zagłębić się silniej...
Minęła długa, niby wieczność, minuta... Dwóch ludzi, z których jeden z nadludzką siłą ciągnął drugiego, to znikali pod wodą, to znowu wydobywali się na wierzch.